53 km
Pobudka o 7:30. jakoś przeżyłam noc. Przejeżdżający przez głowę pociąg usłyszałam dopiero rano. Spałyśmy z otwartym namiotem, ale na szczęście robale nas nie zjadły.
Zwijamy się z trudem, bo już jest gorąco. Namioty suche, rosy nie ma, a ja potrzebuję prysznica przed wyjazdem, bo jestem cała mokra.
Startujemy o 9:30. W planie jazda
wzdłuż rzeki Le Cher
- znaczy w dół i przy wodzie. Pogoda lepsza, czasem chmury na niebie, trochę wiatru i dużo łatwiej oddychać. Jedziemy trochę asfaltem, trochę szutrem. Drżę o rower, ale jest OK.
Spotykamy koniki i akurat pani idzie je karmić. Dzieci dostają po misce z owsem i karmią konie. Potem trafiamy na park dla bmx-ów. Dzieciaki szaleją. Mimo ciężkiego upału natychmiast zrzucają sakwy i gnają na górki. Skąd te potwory mają tyle energii?
Po chwili odsapki jedziemy dalej.
Droga jest cały czas wzdłuż rzeki, trochę po wertepach. Tak dojeżdżamy do Tours. Lądujemy w IKEA na obiedzie. Nażarci do granic i porządnie wystudzeni (klimatyzacja i lód w napojach) jedziemy na basen miejski. Basenik malutki, ale radocha jest.
Po godzinie ruszamy dalej. W Savonnieres robimy zakupy w maleńkim sklepiku, a w boulangerie kupujemy bagiety i ciasteczka. I wtedy zaczyna lać deszcz. Na szczęście tylko chwilę, ale boimy się jechać dalej, bo chmurzyska są potężne. Zostajemy
w Savonnieres na campingu
na noc. Mocno się ochłodziło. Nawet trzeba założyć długie spodnie. Mam spalone plecy, z rąk już mi schodzi skóra.